Południowo-zachodnie otoczenie Modrej jeszcze 25 lat temu było polem pszenicy z wąskim pasem warzywniaka, uprawianymi przez poprzednich właścicieli. Dziś jest dziką łąką z dwoma brzozowymi zagajnikami,okalającymi stary, zarośnięty staw zwany nieużytkiem. Dziś, mówiąc fachowym językiem, wszystko jest nieużytkiem: i łąka i brzozowe zagajniki i staw. Nieprzydatne nieużytki. Tylko jak wiadomo, Kosmos nie słyszy „nie”. I gdy wywrócić konsumpcyjny umysł na lewą stronę można zobaczyć, że jest wręcz odwrotnie: że to życiodajne przydatne użytki, tworzące enklawę dla zwierzyny i ptasich gniazd, niezliczonych gatunków roślin i błogosławionego efektu motyla.
Fascynującą jest dla nas obserwacja, jak jeden ludzki gest polegający na tym, że człowiek mówi „stop” oraniu, niczym pacnięcie czarodziejską różdżką, powoduję domino rodzących się nowych światów, tworzących za chwilę tętniący życiem ekosystem. A może to raczej pacnięcie różdżki zdejmującej złe zaklęcie, gdy ziemia miała w końcu możliwość zaczerpnięcia głębokiego wdechu, po którym wszystko powoli mogło wrócić do swojego naturalnego stanu. Bez względu na to jaką zacną lub mniej zacną filozofię temu przykleić, pozostawienie pola odłogiem było aktem nie do końca świadomym konsekwencji i w dużym stopniu wynikał z lęku przed pustką. Dominacja okolicznych, rozległych pól może i dawała wytchnienie oczom, ale jednak wewnętrzne zwierzę potrzebowało poczucia enklawy, okalających granic, schronienia, które zapewnia poczucie bezpieczeństwa. Nie tylko w postaci domu, ale też otaczającej gęstwiny zieleni.
I tak pole zarosło.
Bez udziału człowieka przyroda pięknie wie gdzie i co zaaranżować. Intuicyjny architekt przestrzeni zatrudnia wiatr, który przynosi ze sobą design z najwyższych półek. Ten lądując na tym kawałku ziemi zaczyna tworzyć nowe światy. Rok po roku odkrywamy nowe uliczki z nieznanymi łacińskimi nazwami, ku niebu strzelają nowe budowle z chlorofilowej tkanki, rzeźbionej rytmami Słońca, Księżyca i ich kołowrotkiem pór roku. Zabudowa parterowa jest pełna kwiatów, ziół, mchów. Horror vacui dostał zielone światło i szaleje. Otoczenie z biegiem czasu staje się coraz bardziej gwarne, bo wraz z gęstniejącą zielenią chętnie zamieszkują okoliczne zielone osiedla ptaki najróżniejszych gatunków, parterowe apartamenty aranżują jaszczurki, żaby i padalce. Atrakcyjne przestrzenie podziemne wiedzą jak urządzić krety, bąki, chrabąszcze, jaszczurki i zające. Zakręcone skorupy porzucone przez ślimaczych nomadów znajduję z roku na rok w ilościach hurtowych.
To wersja, gdy chłop przestanie orać i nie odda ziemi developerowi. Świat z mchu i paproci przestaje być bajką, a staje się rzeczywistością, codziennością, oczywistością.
Wdzięczności co nie miara za możliwość przyglądania się tej biodynamice i pobierania lekcji, które paradoksalnie w swoistym chaosie uczą mądrych porządków wszechświata, nie zawsze wygodnych człowiekowi. To tutaj szukam i znajduję najwięcej odpowiedzi jaką pozycję w tym królestwie mamy my, ludzie i szukam na nowo sposobu jak harmonijnie umiejscowić w tym ludzkie ego, tak żeby współtworzyć, współ-być, współzależeć. Chodzę po łące i na nowo odnajduję sens wynalazku jakim jest ścieżka. Tak, znam je sens prowadzący do celu. Ale pytam jakiego celu, i jaki nadać jej bieg, aby strat było jak najmniej, aby wszystkim było w miarę dobrze. Pytam trzmiela, jaszczurki i chrabąszcza, którzy czasem filuternie zerkają ze swoich podziemnych norek i subtelnie kierują mój wzrok na zielony znak „teren prywatny”. Bawimy się w berka z jaszczurkami, padalcami i żabami, które nie dadzą przejść spokojnie przez łąkę energicznie przypominając, że one tu mają swoje posesje. Pod tym kamieniem, krzakiem , w tym cieniu.
Czekam, aż zające mieszkające w okolicach stawu zjawią się ze swoimi małymi i codziennie macham do pasących się na górce żurawi. Teraz przylatujących w pojedynkę bo już pilnują jaj. Patrzę jak kosy dostarczają robali swoim partnerom, zajmującym się produkowaniem energii cieplnej potrzebnej do największego cudu jakim jest nowe życie. To wszystko oglądam i chłonę z entuzjazmem dziecka i zastanawiamy się gdzie i na jakich zasadach możemy w tym zaistnieć my, ludzie, co by chcieli tu coś dla siebie umościć, posiać, posadzić, może zbudować. Patrzę uważnie, słucham i czekam na drogowskazy.
Pamiętam pewien sen, który miałam kilka lat temu. Spieszyłam się, aby dostarczyć ryzę papieru na statek kosmiczny, który wypuszczała w przestworza NASA. Zależało mi, żeby zdążyć, bo z kartek papieru istoty pozaziemskie miały tworzyć dla mnie samoloty i w nich wysyłać ważne informacje.
I tak powstaje ogród ziół, w miejscu, gdzie od lat płoży się i pachnie mięta. Drzewka owocowe dosadzimy nad stawem przytulając je do tamtejszych jabłoni, które nie wiadomo kiedy wyrosły. Mogę jedynie przypuszczać, że niektóre z nich wysiał nam kruk regularnie odbywający swój rytualny przelot powietrzną dwupasmówką, sójki, które na wzajem odwiedzają się w sąsiadujących zagajnikach i my ludzie, którzy chodząc tamtędy do lasu rzucali ogryzki jabłek. Dziś jest tam kilka jabłoni różnej maści i za chwile będzie im jeszcze weselej, gdy do towarzystwa dołączą śliwki, grusze i czereśnie. Powstaje sad.
Szklarnię stawiamy na poletku przykrytym od lat starymi gałęziami po wycinkach. Przegniłe spróchniałe gałązki tworzą dziś dobry grunt pod pomidory i papryki. Z resztą warzyw na razie się wstrzymujemy- niech poczekają na nasz „powrót na dobre”, żeby móc się nimi godnie zająć. Zaskakują nas jedynie truskawki, które nagle krzyczą do mnie z czeluści trawy, gdzie przetrwały 25 lat dziczy, bezwzględnych i ekspansywnych rządów perzu, ostów i pokrzyw, i mają się świetnie. Prawdziwe twardzielki. Pamiętam, że Celina, była właścicielka tego pola, miała kiedyś tutaj zagon pysznych truskawek i zapewne są to ich praprawnuki, które usłyszawszy o trzęsieniu ziemi bronami, które planujemy przeprowadzić w celach przygotowania gruntu pod powstający warzywniak, poczuły nadzieję na ocalenie. Podchodzę do nich zwabiona ich nawoływaniem i niepokoję się, że już kwitną, co nie koniecznie jest dobrym momentem na przeprowadzkę. Życie przyzwyczaiło mnie jednak do koniecznych i trudnych wyborów oraz identyfikowania mniejszego zła i szybko zapada decyzja o skonstruowaniu pierwszego zagonu dla tych księżniczek. Wbrew porze roku, zapowiedzianych odwiedzinach zimnej Zośki i brzmiących w pamięci opowieściach dziadka o tym, że kwitnących roślin się nie rusza, bo mogą się obrazić, wypracowujemy wspólnie kompromis. Nie oddam Was bronom. Truskawki machają mi zielonym światłem, a ich białe radosne mordki zapewniają, że dadzą radę, że wystarczy im 25 lat przyduszania przez perz, osty, i cykorie podróżne. Że zasługują na swój żyzny przestronny apartament. Hucznie świętujemy więc wspólnie umoszczone truskawkowe gniazdko i powiem wam, że jeszcze nie wiem, o co chodzi, ale coś tu jest nie tak. Truskawki były na ostatniej pozycji w moich planach warzywnych. Pamiętam, że jest z nimi trochę zamieszania i potrzebują sporo troski podlewanej miłością, co na obecną chwilę jest mało możliwe. Ale może to znak, żeby tu wreszcie wrócić na dobre?